piątek, 24 lutego 2017

Mistrzyni padu.

Właśnie tak, nie inaczej. Mogę chyba ogłosić, że zostałam Mistrzynią Padu. No, bo upadać też trzeba potrafić. Z gracją, wdziękiem i z jak najmniejszą liczbą obrażeń. Tym razem pad nie był klasyczny, na plecki, ale na twarz. Dosłownie. Momentu, kiedy nogi straciły czucie nigdy nie pamiętam, to tak, jakby nagle ktoś odłączył mi prąd i wszystkie nerwowe kabelki przestały działać. Pozbawiona zatem czucia poleciaaaałam. Resztkami przytomności umysłu chroniłam ręce, żeby sprawnie wydobyć je z kul i nie połamać. Ocaliłam również nos przed złamaniem, bo w ostatniej chwili przekręciłam twarz nadstawiając policzek. Dobrze, że byłam w domu sama, nie miałam się przed kim użalać i ryczeć. Pojęczałam zatem chwilę, pozbierałam członki i skończyłam sprzątanie. Obiad gotowałam już siedząc grzeczniutko na wózeczku i do końca dnia zapomniałam o spacerkach. Nogi były tak wystraszone, że nie nadawały się do niczego.  Bilans mojego wczorajszego szarżowania po mieszkaniu to: spuchnięte kolano i policzek, przetarcie od wykładziny na brodzie, wykrzywione okulary, które musiałam ogrzewać suszarką i prostować. O urażonej dumie nie wspomnę. Załamania na szczęście brak. W końcu to nie pierwszy raz i nie ostatni, nawet gdybym musiała uważać jakniewiemco. No chyba, że tylko leżeć plackiem w łóżku, ale na to mam jeszcze czas. Może przeholowałam z ćwiczeniami, bo mi tak spieszno na te wiosenne spacery i muszę szlifować formę. Czekam na właściwą pogodę do spacerku, bo ostatni przy, zaledwie -1 zakończył się przemarznięciem do szpiku kości. W rękach straciłam czucie na kilka godzin, aż się wystraszyłam, że nic nimi nie mogę zrobić.  Nie mieć dłoni, to okropna sprawa! Dzisiaj jest już +10, ale wieje taki wiatr, że gdybym przyczepiła do wózka prześcieradło, mogłabym śmiało występować w zawodach paralotniarzy.

Dziękuję Wam za wszystkie komentarze i słowa wsparcia. Nie mogę na nie odpowiadać, bo blogger mi się zbuntował i zablokował mi tę możliwość. Przekopałam całe ustawienia, ale nic nie zdziałałam. Może odblokuje się samo.

czwartek, 2 lutego 2017

Obiecanki cacanki.

Widok z okna nie napawa optymizmem. Miała być odwilż, a zamiast tego jest...



 
I nawet gdybym stanęła na głowie to z minusa nie zrobię plusa. Może to i pięknie wygląda, ale tylko, kiedy nie trzeba wychodzić z domu owiniętym, jak kokon w kilogramy rajtuz, kurtek, szalików, czapek i tego całego zbędnego balastu, który mnie wcale nie ogrzewa, a tylko krępuje ruchy. Marzę o lecie i trampkach. A na razie mam taki widok z okna.
 
 
 







 
 
Ciekawe czy widoczności brak z powodu porannej mgły, czy ostatnio tak popularnego smogu. Faktem jest, że zapach, jaki do mnie doleciał, kiedy otworzyłam okno celem wywietrzenia mieszkania, bardziej przypominał palony plastik wymieszany z gumą, a nie krystaliczne górskie powietrze. Dlatego szybko czmychnęłam pod grzejnik i czasami tylko rzucam okiem na to, co się dzieje na zewnątrz. Pierwszy raz od kilku miesięcy wzięłam aparat do ręki i było tak, jak zawsze po długiej przerwie. Baaardzo miłe łaskotanie w brzuchu i radość. Wreszcie odrobina radości. Mam taaaką wielką ochotę pognać przed siebie i złapać kilka pięknych widoczków...... Chciałabym i boję się, nie tylko wyjść na to coś, na czym ani buty, ani kółka wózka nie łapią przyczepności. Boję się, że ta moja chęć zniknie znowu tak szybko, jak się pojawiła. Walczę z niechciejstwem i wymyślam coś, co by mnie sensownie zajęło w te długie zimowe dni i wieczory. Coś bardzo, ale to bardzo sensownego. Łapię się za druty, to za frywolitki, tylko czasami myślę po co i dla kogo....Ech..... Żeby już ta wiosna przyszła i słonko, to i humor będzie lepszy i smuty się wygonią z kątów.