piątek, 28 lutego 2014

Dziecięca naiwność.

Ferie praktycznie zakończone. Przez dwa tygodnie przebywałam w dziecięcym świecie, którego Młodsza absolutnie nie chce opuszczać. Najchętniej ciągle by się bawiła, a od obowiązków uciekała jak najdalej. I jak wytłumaczyć, że nauka to obowiązek, a bez ukończenia szkoły niewiele można w życiu osiągnąć. Jak przekonać, że matematyka jest do opanowania i bardzo przydaje się w życiu codziennym. Musiałam jakoś gasić bunt przed zadaniami z treścią i tabliczką mnożenia i bardzo skrupulatnie odmierzać czas przeznaczony na obowiązki i na zabawę. Z czasu na zabawę byłam bardzo rozliczana przez Młodszą, a każda minuta przy matematyce była dla niej stracona. Nie obyło się też bez rzucania ołówkami, bez rozpaczliwego płaczu i chowania się pod stół, bo zadania okazywały się zbyt trudne. Potem ocieranie łez, tłumaczenie, pocieszanie, znowu tłumaczenie i przekonywanie, że matematyka  może być przyjemna. To ostatnie przychodziło mi z trudem i musiałam włożyć wiele wysiłku, by brzmieć wiarygodnie, bo sama jestem humanistką i wolę bujać w obłokach, niż coś przeliczać. Nie dziwię się Młodszej, że tak bardzo się broni przed odejściem ze świata bajek, zabawek i gier. Czasami sama mam ochotę powrócić do lat beztroskiego dzieciństwa, kiedy nie musiałam o nic walczyć, ani zabiegać, o nic się bać i martwić. Staram się jednak wypośrodkować i nie zapominać tak do końca o dziecku, które we mnie siedzi. Żeby ta dorosła JA nie zdominowała mnie zupełnie i nie zabiła radości i szaleństwa. Pewnie dlatego tak chętnie poddawałam się szaleństwom Młodszej i nie protestowałam, kiedy jej radość sięgała zenitu, a od śmiechu i pisków bolały uszy. Siedziałyśmy też ramię w ramię i oglądały film "Strażnicy marzeń". Powróciłam na chwilę w świat dziecięcej naiwności i zazdrościłam dzieciakom niezachwianej wiary w św. Mikołaja, wróżkę Zębuszkę i Wielkanocnego Zająca.

Czasami jednak ta dziecięca niefrasobliwość zamienia się w dorosłym życiu w nieodpowiedzialność. Spotkałam ostatnio takich ludzi, którzy powrócili do mnie z "dawnych" czasów. Bardzo chcą mieć jakiś biznes, ale kompletnie się na tym nie znają. Dostałam więc propozycję, żeby im to rozkręcić, no bo skoro raz już to zrobiła, to czemu nie kolejny? Na początku podziwiałam ich optymizm, a potem stwierdziłam, że to raczej naiwność. Musiałam ich ściągnąć na ziemię i wytłumaczyć, że branża jaką sobie wybrali, jest najgorsza z możliwych i nie pozwoli im się rozwinąć. Tym bardziej, że totalnie nie znają realiów rynkowych i kompletnie nie wiedzą jak się do tego zabrać. No tak, ale oni przecież liczyli, że ktoś zrobi to za nich, a oni tylko zainwestują kasę i będą przeliczać zyski. Musiałam im wyjaśnić, że mogę udzielić kilku wskazówek, ale nie mam siły, ani zdrowia na takie przedsięwzięcie. Oczywiście, że życzę im powodzenia i będę kibicować, ale obawiam się, że w dzisiejszych czasach optymizm i dziecięca naiwność w stylu "a jakoś to będzie", nie wystarczą.

poniedziałek, 24 lutego 2014

Myśli i obrazy, które dają moc.

 

Wiosna to taki okres, kiedy można zacząć wszystko od nowa. W tym roku nadchodzi bardzo szybko, dlatego czas porzucić wylegiwanie się w pieleszach. Czas porzucić jaskinie i usprawiedliwienia, że zima, a zimą wiadomo nic się nie chce. Jest wiosna i musi się chcieć. To najlepszy czas na zmiany, na nowe postanowienia, na wzięcie się w garść i chwycenie życia za rogi. Myślę, że to nie tylko wiosna tak na mnie podziałała, ale wszystkie ciepłe słowa, jakie otrzymałam od Was moi czytelnicy, z okazji  pierwszych urodzinek. Ogromnie dziękuję. Jestem trochę zaskoczona, że mimo iż czasami jęczę i narzekam, to i tak odnajdujecie we mnie siłę i optymizm. Muszę zatem sprostać zadaniu i to wszystko znacznie rozmnożyć. Muszę wrócić do moich mądrych książek, afirmacji, zeszytów marzeń, o których zapomniałam na zbyt długi czas. Ale to one też mnie nauczyły, że na wszystko w życiu jest czas. Czas radości i smutku, czas szaleństwa, biegu i czas spokoju. Najważniejsze, żeby żadnego z tych okresów nie zmarnować i wyciągnąć z nich odpowiednią naukę. Życie bowiem nie robi niczego na zawołanie, każde marzenie wymaga czasu i gotowości.
 Dobrze też, że Bóg nie reaguje natychmiast na każde moje jęczenie: zabierz sobie to moje życie, bo ja go nie chcę, bo nie mam już siły. Zbyt dobrze mnie zna, bo za kilka chwil zmieniam znowu zdanie i jestem mu wdzięczna, że podarował mi jeszcze trochę czasu, który mogę całkiem fajnie i pożytecznie wykorzystać. Jeszcze się nasiedzę na obłoczkach u Jego boku :)
 

Dzisiaj jakaś siła pociągnęła mnie w stronę półki z książkami i kazała przypomnieć mądre słowa Louise L. Hay:

 

Każdy z nas jest odpowiedzialny za to, co go spotyka w życiu.

 

Każda nasza myśl tworzy naszą przyszłość.

 

Każdego z nas dotyczy problem niszczących uraz, które nosimy w sercu, krytycyzmu, poczucia winy i nienawiści do samego siebie.

 

To są tylko myśli, a myśli można zmienić.

 

Musimy uwolnić się od przeszłości i wybaczyć wszystkim, z nami samymi włącznie.

 

Aprobata dla tego, co robimy i akceptacja samego siebie "tu i teraz" to klucze do pozytywnych zmian.

 

Tylko w teraźniejszości można coś zmienić.


 

Niektóre słowa mogą budzić nasz sprzeciw, bo nie na wszystko mamy wpływ. Chociażby na niektóre choroby. Ale to nie usprawiedliwia wcale naszej bierności. Możemy na życiowym starcie otrzymać nierówne szanse, ale tylko od nas samych zależy, co zrobimy dalej. Czy będziemy leżeć i jęczeć, czy też podejmiemy wyzwanie. Ja podejmuję wyzwanie, bo to najlepsze wyjście. W końcu nie mam nic do stracenia :)

Pewnie jeszcze nie jeden raz zaliczę wpadkę i zmęczę się i zacznę jęczeć, ale mam nadzieję, że coraz ciszej i rzadziej. Pewnie jeszcze nie raz zapragnę być zwyczajnym kwiatkiem, od którego niewiele się wymaga, a jego jedynym życiowym zadaniem jest rosnąć i pachnieć. Z drugiej strony znając moją naturę zdecydowanie wybrałabym żywot nieokiełznanego konia, bo wolę galopować, niż stać w miejscu.

Na zakończenie kilka wiosennych obrazków. Najbardziej zaskoczyły mnie bratki, które wyjątkowo szybko wyrwały się do życia.
 





 
 
 
 
 
 


 
 
 





 

czwartek, 20 lutego 2014

To już rok.














Rok temu bardzo zmienił się mój świat. Co prawda zmieniał się od kilku lat, bo choroba niestety w pewnym momencie zaczęła postępować, ale rok temu wywróciła mi życie do góry nogami. Myślę, że i tak była dla mnie bardzo łaskawa, bo pozwoliła zrealizować wiele planów.  Bo był czas, że na przekór wszystkim i wszystkiemu gnałam do przodu bez obaw i nie myśląc o skutkach. Wielu pukało się w czoło, inni kręcili głową ze zdziwienia, bo nikt mi nie dawał szansy na normalne życie.

Pamiętam moją pierwszą rozmowę z psychologiem, jeszcze jako nastolatka. W ramach "pocieszenia" usłyszałam tylko tyle, że powinnam przestać się łudzić, bo nigdy nie będę pracować, nie będę miała swojego domu i rodziny i żaden mężczyzna nie zechce na mnie spojrzeć. Kiwnęłam wtedy tylko głową, a o pani psycholog pomyślałam, że jest głupią babą. Ta rozmowa tkwiła we mnie zawsze, kiedy stawałam przed trudnym zadaniem i pomagała mi pokonywać niepokonalne. Moja pierwsza i zresztą jedyna praca pozwoliła mi jeszcze bardziej uwierzyć w siebie. Otworzyć się na świat, ludzi, pokonywać kompleksy i lęki, chociaż i tak zawsze mimo wszystko czułam się gorsza i dziwna. Jak najbardziej starałam się ukrywać niedoskonałości. Wychudzone ręce chowałam w długich rękawach, przykurczone dłonie tłumaczyłam długotrwałym treningiem na pianinie, a chwiejny chód, to takie zalotne kręcenie biodrami, a nie krótsza noga. Gorzej było ukryć pierwsza kulę, a potem drugą. Złamania wcale się tak długo nie goją. I tak trwałam, walczyłam , udawałam, aż dorosłam na tyle żeby przestać się siebie wstydzić i czuć gorszą. Chociaż może nie do końca dorosłam, dorastam cały czas, bo nadal w każdym szukam potwierdzenia akceptacji mnie takiej, a nie innej.
Kiedy straciłam moją ukochaną pracę, straciłam kawałek siebie. Zgubiłam się w nowej rzeczywistości. Było mi żal, ale wiedziałam, że praca była bardzo trudnym wyzwaniem i w pewnym momencie za bardzo odbiła się na moim zdrowiu. Wszystko to rozumiem, ale nie akceptuję, bo nie umiem wypełnić tej luki. Rozumiem, ale się na to nie godzę. Nie godzę się na to, że przez chorobę nie mogę robić tego, co chcę.

Musiałam więc jakoś wypełnić pustkę. Wymyśliłam więc sobie bloga. I to był bardzo dobry pomysł. Pozwala mi spojrzeć na swoje życie innymi oczami, z większym dystansem.  Oczami innych ludzi, którzy mają bardziej lub mniej zagmatwane życie, których los też nie oszczędza. Czasami pocieszą, poklepią po plecach, rozbawią, próbują zrozumieć, a nawet ochrzanią, kiedy potrzeba :). Widzę też, jak bardzo się zmieniłam przez ten rok. Wyrzuciłam z siebie smutki i przeszłość, dzięki czemu już tak bardzo nie uwiera. Potrafiłam tez zamknąć miniony rozdział życia. Czekam kiedy zacznie się nowy, bo na razie czuję się jakbym była zawieszona w próżni. Wiem, że powinnam szanować ten czas, bo w jakimś celu on nadszedł. Tylko moja szalona natura czasami bardzo się szarpie i znowu by chciała pognać do przodu na złamanie karku. Wiem też, że może teraz właśnie jest odpowiedni moment na to by pomyśleć o sobie. By znaleźć czas na codzienną obowiązkową gimnastykę, która jest jedynym lekarstwem. By znowu zaprzyjaźnić się z pozytywnymi lekturami i popracować nad psychiką, bo to ona ma kluczowe znaczenie. By znowu wyjść do ludzi i przestać dusić się w czterech ścianach. By.......
No właśnie chcę jeszcze jakiegoś "by", które nada większy sens mojemu życiu. Ale do tego kolejnego "by" muszę nabrać siły.

Ale dzisiaj się cieszę z tego, że przez rok poznałam tylu wartościowych ludzi, którzy nie pozwolili mi utonąć, kiedy się zanurzałam w czarnej dziurze. Dziękuję Wam kochani za to, że tutaj zaglądacie i za wszystkie słowa pozytywne i nie tylko.



wtorek, 18 lutego 2014

Ferie czas zacząć!!!

 Wczoraj bardzo intensywnie rozpoczęłam ferie zimowe. Młodsza siostrzenica przekroczyła próg mojego domostwa z torbą pełną gier, układanek, malowanek i głową pełną pomysłów i ogromnego zapału. Wierzcie mi, że czasami ADHD w jej wydaniu sięga poziomu krytycznego. Na szczęście trafił swój na swego, dlatego o nudzie nie było mowy. Zaczęłyśmy niewinnie od gry planszowej. Niestety moja księżniczka poniosła sromotną klęskę. Po drodze pogubiła pantofelki i podarła sukienkę przedzierając się przez różne przeszkody. Kiedy wreszcie doczłapała do mety, obiecany rycerz odjechał, bo mu się nie chciało czekać. Dobrze, że w życiu wygląda to bardziej optymistycznie :)


 
Zabawa zabawą, ale nie zapomniałyśmy również o obowiązkach. To znaczy ja nie zapomniałam, bo Młodsza cały czas starała się obejść je szerokim łukiem. W końcu jednak przebrnęła przez egzamin z tabliczki mnożenia. Z odejmowaniem było gorzej. Wiła się przy tym jak piskorz i tak wykręcała długopisem, że po chwili rozwiązań można było szukać na jej rękach i buzi. Po każdym kolejnym zadaniu patrzyła na mnie błagającym wzrokiem i pytała, czy już możemy znowu się pobawić. Nie miałam serca dłużej jej zamęczać, ale wiem, że czeka ją w szkole test kompetencji i trochę się martwimy o wynik. Niestety Młodsza ma problemy z koncentracją. Ciężka praca z psychologiem i leki zaczynają wreszcie działać, ale musi pracować o wiele więcej niż inne dzieci. Dobrze, że chociaż energii jej nie brakuje. Niezrozumiałe jest dla mnie to, że teraz wiecznie dzieci muszą zdawać jakieś egzaminy i są narażone na niepotrzebny stres. Czy nie wystarczyłyby tak, jak kiedyś trzy egzaminy na krzyż? Bez testu pierwszoklasisty, trzecioklasisty, gimnazjalisty itd. też wyrośliśmy na ludzi.
 
Młodsza cały czas starała się nakłonić mnie do włączenia gier na komputerze. Wiedziałam jednak, że kiedy to zrobimy, nie będę jej mogła odciągnąć sprzed monitora. I tutaj przyszła z pomocą bardzo fajna książka.
 
 
 
 
Znalazłyśmy w niej wiele ciekawych zabaw. Okazało się to trochę zgubne dla mnie, bo kiedy Młodsza się rozkręciła, nie mogłam jej uspokoić. Wreszcie zrobiłam jej intensywny trening na rowerze stacjonarnym i w rezultacie padła  przed ukochanym komputerem. Na szczęście omijała z daleka wszelkie gry zręcznościowe, bo mówi, że ja denerwują. Nie dziwię się, bo konieczność zdobywania punktów i kolejnych "leweli", może wykończyć nerwowo. I tak znalazłyśmy fajną grę farmerską. Spokojną, momentami dla Młodszej aż za wolną. Przyznaję, że i mnie wciągnęła i jeszcze  po wyjściu Młodszej, karmiłam świnki, siałam kwiaty i kukurydzę, zbierałam plony i budowałam chlewiki. Sama się z siebie śmieję, że spędziłam przy tym tyle czasu, ale po tak intensywnym dniu zwyczajnie padłam. Zbieram siły i pomysły na jutro. Godzina dziewiąta z minutami i rozrywkowy "potwór" znowu zapuka do moich drzwi :) Muszę stanąć na wysokości zadania, żebym na kolejnej laurce wypadła równie dobrze, jak ostatnio. Przyznacie, że bycie "hiwoman" do czegoś zobowiązuje. Zastanawia mnie w takim razie dlaczego wujek na swojej występuję jako pingwin? :)
 
 

piątek, 14 lutego 2014

Po prostu Walentynki

Z okazji Walentynek życzę wszystkim dużo miłości. Wszystkim, którzy je obchodzą i tym, co obchodzą je, ale tylko z daleka :) Jestem z czasów, kiedy o Walentynkach nikt u nas nie słyszał, a najfajniejszym świętem był Dzień Kobiet. Nie tylko dla kobiet, ale głównie dla mężczyzn. Walentynki przywędrowały do nas ok. 20 lat temu i chyba nie przyjęły się aż tak bardzo. Wielu z nas nawet denerwują, bo zmuszają do miłości i serdeczności w dniu, w którym nie mamy na to ochoty albo po prostu nie mamy z kim tego dnia dzielić. To jak obowiązkowe jedzenie pączków w tłusty czwartek. Kto nie miał ochoty, nie zaliczył :).
I tak dzień, który powinien być przepełniony miłością, zaczyna nas bardziej frustrować. Markety, restauracje, kina kuszą niezliczonymi ofertami z okazji święta miłości. Mam nadzieję, że jeżeli nie kupię ukochanemu serduszkowych czekoladek, nie pójdziemy do kina na romantyczną komedię i na najdroższą kolację świata, to mojej miłości nie ubędzie :)
Jeszcze raz wszystkim sfrustrowanym i wręcz przeciwnie dużo miłości i kilka walentynek przeze mnie uczynionych :).
 
 
 
 
 

 
 

 




 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 



wtorek, 11 lutego 2014

Wyspy szczęśliwe.





Włosy zafarbowane, filmy obejrzane, lody zjedzone i wszelkie inne zalecenia poprawiające humor zastosowane. Najbardziej pomogły jednak rozmowy ważne, poważne i całkiem niepoważne :). Bój o karty parkingowe dopiero zaczynam i tak łatwo nie odpuszczę, ale o tym innym razem. Na razie wyciągnęłam z głowy ćmy i wygoniłam szarości, razem z włosami. Życie intensywnej szatynki jest piękne :). Mam nadzieję coraz rzadziej stąpać bo smutnych wyspach w mojej głowie. Na szczęście udaje mi się omijać je coraz szybciej. Szybciej niż rok temu. Kiedy zaś wpadam do głębokiej wody, umiem już w niej pływać, nie tonąc. Uczę się też chwytać bez skrępowania wyciągnięte ręce, które wyciągają na brzeg. Dziękuję wszystkim, którzy tutaj bywacie i ratujecie dobrym słowem, mądrą radą i żartem :).
Nie potrafię malować, ale  przyszła mi do głowy taka grafika.

piątek, 7 lutego 2014

Tak mi jakoś....


 
Właśnie taki mam dzisiaj humor. W głowie siedzą mi jakieś ponure ćmy i nie chcą wylecieć. Może, dlatego, że nie ma słońca, a może bardzo lubią siwy kolor. Wczoraj moja fryzjerka cały czas wzdychała i kręciła głową ze zdziwienia, że tak bardzo zaatakowała mnie siwizna. Chyba ją wreszcie zamaluję. Może dzięki temu, chociaż trochę poprawi mi się humor, bo miska lodów, ani paczka chipsów, nie pomogły. Wręcz przeciwnie. Będę musiała zrobić dodatkowe 100 brzuszków! Nie lubię marudzić, ale jakoś mi się ulało. Jak człowiek ma być zadowolony i czuć się bezpiecznie, kiedy wiecznie musi pokonywać jakieś trudności?

Dzisiaj poczytałam o nowej ustawie o kartach parkingowych. Karty będą teraz wydawane tylko na 5 lat. Czyli, że co 5 lat będę musiała latać po urzędach i na nowo udowadniać, że nie udaję, cudownie nie wyzdrowiałam i nigdy to nie nastąpi. Wszystkie orzeczenia mam na 5 lat, jakby po tym czasie coś mogło się zmienić. Tak właśnie wygląda ułatwianie życia niepełnosprawnym. Chory kraj, z chorymi ustawami nie dla ludzi, a przeciwko nim. Żeby móc być chorym trzeba mieć dużo "zdrowia" i wytrwałości, tylko skąd to brać, jak czasami brak siły żeby zrobić kilka kroków.

Do kitu to wszystko i już. Ale wyrzuciłam to z siebie i trochę mi lżej. Idę się ufarbować, zaparzyć ziółek na rozweselenie i zrobić coś głupiego J Jak macie jakieś pomysły na lepszy nastrój, przyjmuję każdy J

 

poniedziałek, 3 lutego 2014

Bezkrwawe łowy

Wczesnym rankiem głośny pisk opon i huk wyrwały mnie ze snu. Pewnie znowu ktoś zapomniał, że + 3 nie oznacza wcale lata i droga może być śliska. Lub też czarny kot przebiegł mu drogę i nie chciał sobie dokładać pecha rozjechaniem go. Mój instruktor jazdy zawsze na mnie wrzeszczał, kiedy gwałtownie hamowałam przed kotami, psami, gołębiami i innym zwierzyńcem. Zawsze powtarzał, że trzeba wybierać między miazgą ze zwierzaka, a ludzkim życiem. Jakoś do tej pory nie potrafię jednak powstrzymać odruchu hamowania. Moja koleżanka kiedyś zastosowała się do jego rad i zaliczyła spotkanie pierwszego stopnia z sarną. Samochód, jak i zwierzę nadawali się tylko na pasztet.
Wolę bardziej bezkrwawe łowy na te piękne zwierzęta.
 
 
 
 


 
 
 


 Krzaki po drugiej stronie drogi wyglądały bardzo zachęcająco, dlatego rozbrykane koziołki postanowiły zmienić stołówkę. Tylko jeden z nich zastosował się do zasad ruchu drogowego i rozejrzał się na boki, zanim przeskoczył przez drogę.