czwartek, 30 stycznia 2014

Legnica nocą.


Kolejne wyzwanie fotograficzne u Darka, skłoniło mnie do wędrówki po moim mieście. Co prawda temperatura ( -12 ), ani śliskie chodniki nie zachęcały do spaceru, ale chciałam uwiecznić świąteczne oświetlenie Legnicy. Tym bardziej, że w tym roku, w konkursie na najpiękniej oświetlone miasto w kraju i zajęła pierwsze miejsce w województwie, wyprzedzając nawet Wrocław. Musiałam więc przełamać wstręt do golfa, czapki, a najbardziej rajtuz, które chociaż by były wykonane z jedwabiu i tak mnie gryzą i wyruszyłam na nocny spacer. Fotki robiłam w pośpiechu, bo ręce przymarzały do aparatu i co kilka minut wskakiwałam do samochodu, żeby rozgrzać skostniałe członki. Mąż nie dał się namówić na wyjście z ciepłego auta, twierdząc, że ktoś go musi grzać:) Nie pomogły ani rajtuzy, ani grube skarpety i dodatkowe getry. Nogi miałam zimniejsze od nieboszczyka. Ale udało mi się uchwycić kilka fajnych miejsc.
 
Kolejny rok na starówce stanęła gigantyczna choinka, która oprócz tego, że pięknie świeci, gra również kolędy.








 
Legnickie śledziówki, czyli zabytkowe kamienice z XVI wieku, gdzie dawniej mieściły się kramy rybne. Na dwóch z nich zachowały się, unikatowe w skali kraju, sgraffito z 1570 roku, prezentujące motywy roślinne.
 

Ten cudak na jednej nodze, przebrany za św. Mikołaja, to nikt inny, jak Filip, który jest patronem legnickiego Satyrykonu. Corocznej imprezy, w której biorą udział rysownicy, malarze, rzeźbiarze, twórcy satyry.


 
 
 




 
Plac przed legnicką katedrą pw. św. Apostołów Piotra i Pawła.
 
 
 
 
 
Fragment ulicy Najświętszej Marii Panny, na której znajduje się największa galeria handlowa, Galeria Piastów. Partery kamienic zajmują przeważnie oczywiście placówki banków i sieci telefonii komórkowej. Szkoda, bo jak dla mnie prawdziwy klimat takich miejsc stanowią małe sklepiki z regionalnymi wyrobami. Niestety u nas jest ich ciągle za mało. 
 
 

 
Budynek Urzędu Miasta i fontanna przedstawiająca chłopca z łabędziem. Wycieczkę kończę nad Kozim Stawem, zwanym przez legniczan Wenecją, gdzie na wysepce stanęły również łabędzie. 
 

piątek, 24 stycznia 2014

Jak to nie można, jak można!

Jestem bardzo dumna z bycia kobietą, bo oprócz oczywistych zalet, my kobiety posiadamy jedną, wyjątkową, a wręcz fenomenalną. Podzielność uwagi. Ani mężczyzna, ani też żadne inne stworzenie na świecie nie może się tym pochwalić. Jesteśmy w stanie jednocześnie słuchać, oglądać, mieszać w garnku, pisać na klawiaturze laptopa, suszyć włosy i między wierszami pomalować paznokcie. To nic, że garnek się przypali, laptop ochlapie, a fryzura kiepsko ułoży.

Czasami jednak nasza podzielność zamienia się wręcz w akrobatykę. Trudno bowiem łapiąc równowagę w mega szpilkach, na śliskim chodniku, pchać przed sobą sklepowy wózek wypełniony po brzegi. I to jedną ręką, bo w drugiej oczywiście dynda mega wielka torebka, przypominająca raczej wieli worek. Nie, oczywiście, że nie można jej włożyć do wózka! Trzeba bowiem cały czas utrzymywać z nią bliski kontakt. Wzrokowy nie wystarcza! I tak nóżki się rozjeżdżają, wózek skręca nie tam, gdzie byśmy chciały, torebka dynda nam po kolanach i….w tym momencie zaczyna dzwonić komórka! I tu następuje chwila paniki. Brak trzeciej ręki. Ostre hamowanie z lekkim przysiadem. Wbite w glebę szpilki zadziałały, jak czekan alpinisty. Chwila, długa chwila, a nawet bardzo długa chwila i…komórka wydobyta z czeluści. Można ruszać dalej, pchając wózek i tłumacząc przyjaciółce, że te sweterki to jeszcze są, ale żeby się pospieszyła i….   Uuups, krawężnik. Chwila konsternacji. Jak go przeskoczyć?! Może staranować z rozpędu pomagając sobie brzuchem. Jedno pchniecie, drugie i wreszcie…komórka z impetem ląduje w stercie zakupów.  To nic. Trzeba ją po prostu wydobyć spomiędzy wędzonej makreli i kiszonej kapusty i kontynuować ewolucje, oczywiście nie przestając rozmawiać o sweterkach. W porównaniu z tymi przeszkodami, odszukanie kluczyków od samochodu, w torebce dyndającej na ramieniu tulącym komórkę do ucha, to pestka.

I kto mi powie, że nie można, jak można.

środa, 22 stycznia 2014

Leśne miasto. Raszówka.

 Jeszcze kilka dni temu pogoda zachęcała do spacerów. Dlatego wypowiedzieliśmy wojnę tzw. poświątecznym fałdkom i postanowiliśmy rozruszać rozleniwione ciała i dusze. Dookoła Legnicy jest wystarczająco dużo lasów, żeby mieć gdzie spacerować.

Tym razem odkryliśmy ciekawy zakątek w Raszówce. Teraz to spokojna miejscowość, w której ciągle powstają nowe osiedla domków. Kiedyś w lesie swoją bazę paliwową miały najpierw wojska niemieckie, a po drugiej wojnie oczywiście rosyjskie. Zlokalizowana tuż przy bocznicy kolejowej, zajmowała obszar 65 ha. Na jej terenie znajdowały się magazyny z częściami do samolotów i wszelkiego sprzętu wojskowego, budynki gospodarcze i warsztatowe, a przede wszystkim zbiorniki paliwowe w ilości 635 sztuk oraz cały system rurociągów. Takie małe leśne miasto.

W roku 1993 Rosjanie opuścili ten teren. Przeszedł on w ręce gminy, ale ta nie potrafiła właściwie o niego zadbać. Aby jakoś uporać się z problemem  został wreszcie przekazany w ręce "zabużan", jako rekompensata za mienie utracone w czasie II wojny światowej. Myślę, że to raczej nędzna rekompensata, bo właściciele nie mają z niej żadnych profitów tylko same problemy. Ponieważ nie są w stanie właściwie zadbać o to miejsce, ulega ono kompletnemu zniszczeniu. Oczywiście okoliczni mieszkańcy bardzo się do tego przyczyniają, traktując budynki jako źródło materiałów budowlanych. Wiele z nich jest pozbawionych ścian, stropów i dachów. Częściowo wypalone skorupy straszą pustymi oczodołami. Stanowią doskonałe miejsce do zabaw dla wandali, graficiarzy i zapalonych graczy w paintballa. Złomiarze też dawno zrobili swoje, bo kiedy zabrakło łatwo dostępnych elementów, zaczęli wypalać instalacje. Do tej pory swąd palonych kabli unosi się nad większością budynków. Teren dookoła jest również zdewastowany i mocno skażony przez paliwo. Po ogromnych zbiornikach w ziemi pozostały tylko wielkie dziury.

 Z daleka jednak budynki ukryte między drzewami, sprawiają wrażenie ogromnych leśnych willi. I znowu wyobraźnia podsuwa różne wizje na temat ludzi, którzy kiedyś tam mieszkali i pracowali. Obawiam się jednak, że to miejsce nigdy nie odzyska dawnego wyglądu.

 
 
 
 
 
 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

 
 
 
 
 
 


 
Krążąc między ponurymi budynkami znalazłam pierwsze oznaki wiosny. Niestety wczorajszy, pierwszy zresztą tego sezonu, śnieg skutecznie ostudził moją radość, że tego roku zimy nie będzie :) 
 

niedziela, 19 stycznia 2014

Miejsce ciszy.

Podczas naszych wędrówek po górkach i dolinkach odkryliśmy niesamowite miejsce w Rudawach Janowickich. Nazywam je „miejscem ciszy”. Ze szczytu góry, na który nasze auto ledwo się wdrapało rozciągał się przepiękny widok na okolicę. Najbardziej jednak urzekło mnie to, że nie docierał tam żaden dźwięk. Ani szum wiatru, ani świergot ptaków, ani żaden inny typowy dla człowieka.  Cisza aż dudniła w uszach i stawała się bolesna dla mieszczucha przyzwyczajonego do miliona  zbędnych pisków. Każdy oddech brzmiał zbyt głośno, a każdy ruch był profanacją spokoju tego miejsca. Kiedy wreszcie udało mi się wyciszyć szum pędzących myśli, poddałam się chwili i poczułam, jak ten obraz i cisza niemalże unoszą mnie nad ziemią. Jakbym była tym miejscem, ono należało do mnie, a ja do niego.  Ach, żeby móc pozostać w takim błogostanie na zawsze. Niestety miasto w dole nas wołało i z żalem wracaliśmy do rzeczywistości. Na pewno wrócę tam jeszcze nie raz, kiedy będę chciała chociaż na chwilę unieść się nad rzeczywistością
   
 


 
 
 


 Myślę, że taki widok uczy człowieka ogromnej pokory. Nie jestem pierwsza i nie ostatnia, której było dane doświadczyć piękna otaczającego świata. Piękna, ale i mocy. Te góry były długo przede mną, ale nie jestem pewna czy i pozostaną długo po mnie. Widok kamieniołomów uświadamia mi, że człowiek w swojej pazerności, jest w stanie rozkopać każdą górę żeby zaspokoić próżność. Nie zważając na piękno, które warto zachować dla kolejnych pokoleń.


czwartek, 16 stycznia 2014

Ziemia niczyja

Większość z ludzi hołduje zasadzie, że jak coś jest wspólne, to raczej niczyje. Można przejść obok tego obojętnie i nie zaszczycić nawet swoim spojrzeniem. Moje mieszkanie, moja twierdza, a poza nim niech się dzieje co chce. A przecież, kiedy jest się właścicielem mieszkania, to i części wspólnych. Dachu, piwnicy, klatki schodowej itd. Kiedyś, kiedy spaliła się żarówka na klatce schodowej jeden patrzył na drugiego i czekał, aż ktoś ją wymieni. Teraz wystarczy zadzwonić do zarządcy i zgłosić wymianę, ale okazuje się, że wykonanie jednego telefonu graniczy z cudem.

 Przez kilka dni bawiliśmy się z naszym sąsiadem w "jasno, ciemno". Po to ktoś sprytnie wymyślił "zmierzchówki", żeby wieczorową porą, łatwo było trafić do drzwi. Kiedy przestała działać, zgłosiliśmy problem do administracji. Na drugi dzień znowu świeciła, na trzeci znowu nie. Kolejne zgłoszenie i znowu świeci, na trzeci dzień nie. Myśleliśmy, że to jakieś zwarcie w instalacji pali żarówki. Wreszcie zdesperowana administratorka przeprowadziła małe dochodzenie. Okazało się, że jeden z sąsiadów w ramach oszczędności wykręcał żarówkę, bo twierdził, że "zmierzchówka" jest źle ustawiona i świeci też w ciągu dnia. Szkoda, że nie przyszło mu do głowy zgłosić awarię. Więcej energii zużył na wykręcanie żarówek, niż na jeden telefon.

W ramach podobnych oszczędności zrezygnowaliśmy ze sprzątaczki. Większość chciała zobaczyć, czy to zadziała i zadeklarowała się do dbania o porządek. Wiedziałam, że to nie wypali, bo najwięksi orędownicy tej metody sprzątają, owszem, ale tyko przy swoich drzwiach. Pozostałym to dynda i powiewa. Najbardziej niestety tym, co robią niekończące się remonty. Najgorzej, że te ich remonty wychodzą swobodnie na klatkę schodową w postaci gruzu, pudełek po płytkach, wiaderek po farbie i wszelkich innych rupieci. Mogę zrozumieć fakt, że nie chce im się w danym momencie iść na śmietnik, ale jeżeli proceder trwa całymi dniami, a nawet tygodniami, to już przesada.
Mamy w tej chwili dwóch takich gagatków i jeden na drugiego zwala winę, za śmietnisko remontowe na klatce.
 Nie chcę, żeby mówiono, że Polly to zołza, ale co mam zrobić, kiedy kilkukrotne prośby o posprzątanie nie działają? Dlaczego mam się potykać o sterty śmieci i wiecznie wnosić gruz na butach do domu? Nie mogę się doczekać kolejnego zebrania wspólnoty. Chyba zażądam sprzątania całego budynku na koszt gagatków.


poniedziałek, 13 stycznia 2014

BHP w domu i zagrodzie. Rzut oka na strzegomskie kamieniołomy.

 Każde wydarzenie daje nam jakąś naukę. Mój ostatni niefortunny makijaż kolejny raz udowodnił, że szybko to się łapie pchły, a nie maluje oko ( w moim przypadku gałkę oczną, zamiast powieki). Od tej pory priorytetem jest powolny i dokładny makijaż. Nawet gdyby ziemia się miała rozstąpić, nie wyjdę bez niego do ludzi, bo nie mam zamiaru czytać krzykliwych nagłówków na pierwszych stronach Onetu, Pudelka, czy nawet Super Expressu: "Prawdziwe oblicze Polly", "Polly bez makijażu. Czy to tylko natura, czy potworność?",  "Jak wygląda Polly bez make upu i w piżamie w miśki ", "Na ulicach naszego kraju grasuje bladolica czarownica Polly" itd., itp. aż "Sablewskiej sposób na modę" zwerbuje mnie do programu. Dlatego wprowadzam rygorystyczne zasady BHP, lepsze niż w niejednej fabryce, czy nawet kamieniołomie.

Dzisiaj kolejna odsłona strzegomskich kamieniołomów. Pierwsze fotki zamieściłam w poście Echa przeszłości. Gross-Rosen. Stary kamieniołom zrobił na mnie ogromne wrażenie, nie tylko wyglądem, ale i historią z nim związaną. Kolejne nie są już tak ponure, a ogromne dziury w ziemi zapierają dech w piersiach. Dla mnie jest to piękny widok, wielowarstwowych i różnobarwnych skał, które tkwiły w głębi ziemi przez setki lat. Widok jest i ciekawy, ale i zmuszający do refleksji. Co na tym miejscu powstanie, kiedy ziemia zostanie całkowicie ogołocona ze swoich zasobów? Wielka dziura w ziemi, być może zalana wodą, a być może wielkie pobojowisko? Do czego to nas prowadzi i dlaczego nie potrafimy dbać o naszą planetę i na wszelkie sposoby ją eksploatujemy, kiedy nie jest to tak naprawdę konieczne?

Pewnie skutków całkowitej degradacji środowiska nie doczekam, bo aż tyle nie pożyję, dlatego na razie się zachwycam widokiem wnętrza ziemi. Oczywiście z zachowaniem wszelkich środków ostrożności.

 
 
 
 
Jak wiele wysiłku trzeba włożyć, by wykopać w ziemi taką dziurę. Od samego patrzenia w głąb i na spiralną drogę, kręci się w głowie. 
 
 
 
 

Skoro niebezpiecznie, to lepiej się odsunąć od krawędzi i robić fotki z daleka.





 
Tutaj też nie wolno było podejść bliżej "przodka", dlatego zawisnęłam na szlabanie i włączyłam zoom w aparacie. Zresztą takie skały można prawdziwie podziwiać tylko z daleka.
 
 
 





Kolejna dziura w ziemi poraziła mnie wręcz swoją głębokością i wygląda na to, że wydobycie nie jest jeszcze zakończone, zarówno wszerz, jak i w głąb. Zastanawia mnie jedna rzecz, jak oni wyciągną te wielkie i ciężkie maszyny, kiedy zakończą prace. Może je poświęcą i na zawsze pozostawią w tym miejscu. I jak je przetransportują na niższe poziomy, bo taka maszyna sama nie zejdzie po drabinie, tak jak człowiek. Przerażające w tym miejscu jest to, że pracujący tam ludzie poruszają się po drewnianych drabinach. Czyli tradycyjnie pracodawca oszczędza na bezpieczeństwie pracy. Przepisy BHP swoje, a życie swoje. Dźwig jest zabezpieczony metalowym płotkiem, żeby nie spadł i się nie poturbował, a człowiek wędruje po zmurszałych drabinach, bo komuś szkoda kasy na wybudowanie porządnych metalowych schodków. Tym bardziej, że wydobycie trwa i będzie trwało jeszcze wiele lat, więc taka inwestycja to chyba nic wielkiego. I znowu maszyna cenniejsza od człowieka.
 
 

 
 
My natomiast zachowaliśmy wszelkie zasady BHP fotografowania. Zanim zawisnęłam nad krawędzią wyrobiska, sprawdziliśmy zamocowanie stalowej liny i trzymających ją prętów wkopanych w ziemię. Potem trzymana za nogi przez męża, zajrzałam w głąb ziemi.
 
 
 
 
 
 




środa, 8 stycznia 2014

Jedno oko na Maroko, drugie na Kaukaz

Ostatni weekend miał być świąteczny i leniwy, a zaczął się bardzo intensywnie. Wszystko przez nieszczelny czajnik, który zbuntował się w najmniej oczekiwanym momencie. Zamiast przyjemności z porannej kawki, była gonitwa za ścierkami, bo woda zamiast się grzecznie i szybko zagotować, wylazła przez okienko. Radośnie i bez skrępowania rozlała się po kuchni. Dramatu nie było, tylko trzeba było wrócić do starych metod gotowania na kuchence i rozpocząć poszukiwania nowego czajnika.
Najpierw więc przekopaliśmy wszystkie oferty internetowe, a potem zaczęliśmy objeżdżać markety. Kupno zwyczajnego czajnika w moim przypadku, też nie może być zwyczajne. Pierwsza weryfikacja była oczywiście cenowa. Odrzuciliśmy te najdroższe, bo nie potrzebuję pozłacanego czajnika. Potem te najtańsze, bo nie cierpię zapachu topionego chińskiego plastiku. Najgorsze oczywiście nastąpiło w momencie weryfikacji danych technicznych. Księżniczka Polly bowiem musi mieć czajnik pojemny, ale bardzo lekki, żeby dała radę go unieść. Rączka musi być nie za gruba i nie za chuda, żeby się nie wyślizgnęła. Wszelkie pstryczki, klapki, przyciski muszą się poruszać wręcz magicznie leciutko. Na szczęście udało nam się wybrać jeden, który pasował do poszukiwanego profilu. Został obmacany z każdej strony, otwarty i zamknięty sto razy, po czym sprytnie zamówiony w sklepie internetowym, bo o wiele tańszy.
Przeciekający czajnik był tylko zapowiedzią kolejnej katastrofy. Otóż nie można robić "kociego oka" i jednocześnie być poganianym do wyjścia. I tak oto kredka zamiast na powiece wylądowała w moim oku. Szybkie rozmasowanie z jednoczesnym rozmazaniem makijażu na pół twarzy, poskutkowało, ale na krótko. Następnego dnia okazało się, że oko jest bardzo spuchnięte i przeraźliwie boli, a do tego wykazało światłowstręt, drugie zresztą też. Pewnie im dołożyłam długim gapieniem się w internet i szukaniem czajnika. Chociaż mąż twierdzi, że to raczej kara za oglądanie się za obcymi facetami :). Próbował mnie zaciągnąć na pogotowie okulistyczne, ale oczywiście bezskutecznie. Po pierwsze, bo nie, a po drugie okazało się, że pogotowie w naszym mieście pracuje tylko w dni nieparzyste. Ponieważ to był 6, czyli parzysty, należało jechać do miasta oddalonego o prawie 40 km. Kolejny raz służba zdrowia mnie "mile zaskoczyła". Na szczęście domowe metody okazały się skuteczne. "Moje oko", czyli mąż wyczytał w necie, że okłady z rumianku i świetlika lekarskiego działają cuda. Kanadyjscy naukowcy prowadzą badania nad skutecznością świetlika przy leczeniu ślepoty. Mąż stwierdził, że skoro odnoszą rewelacyjne sukcesy w leczeniu zwierząt, to dla mnie jak najbardziej się nadaje. Do tej pory nie wiem, jakie zwierzę miał na myśli patrząc na mnie, upartego osła, czy kocicę :).
W związku z powyższym na razie trzymam się z daleka od netu i mało mnie na blogach, chociaż jestem bardzo ciekawa co u Was słychać. Mam nadzieję szybko wrócić i nadrobić zaległości. A na razie tylko okłady, ciemne okulary, zanim nadejdzie moja kolej do okulisty.

piątek, 3 stycznia 2014

Duchy minionego roku.



 
 
 
 
 
 
 
 
 
Od czego by tu zacząć??? Chyba od postanowień noworocznych. Po pierwsze rzucę wszystkie nałogi….Tylko, jakie? Palić nie będę, bo nie palę, no chyba tylko gumy w aucie. Pić też nie, bo po bezalkoholowym leżę dwa dni pod stołem. Będę więcej ćwiczyć, ale i tak więcej chyba się nie da. Schudnę…..o tym pomyślę przy kawie i ciachu. Przebaczę i zapomnę….I tak nigdy nie byłam zbyt pamiętliwa. Tym razem jednak moje przebaczenie i żałoba za tym, co minęło trwała zbyt długo. Zdecydowanie zbyt. Chociaż starałam się zapomnieć o ludziach i krzywdzie, jaką mi wyrządzili, to im bardziej się starałam, tym mocniej włazili mi do głowy. Jak można, co noc śnic o tym samym i myśleć i się gryźć? To, że oni mają wyrzuty sumienia, nie stanowi dla mnie żadnej pociechy i próba tłumaczenia ich czynów przez postronne osoby jest niesmaczna. Nikt, bowiem nie postarał się poczuć w mojej skórze.  Najlepiej zapomnieć i na szczęście to mi się udaje. Nie wiedziałam jednak, że to tak długo będzie boleć i męczyć.

Nie będę się więc oglądać za siebie. Poprzedni rok był trudny, nawet czasami bardzo. Nie potrafiłam się odnaleźć w nowej, innej rzeczywistości. Czułam się, jak żywioł zamknięty w ciemnej komórce, który nie może szaleć z dawną siłą. Na szczęście ciągle się we mnie tli i nie pozwolę mu zgasnąć. Spojrzę, więc na swoje życie z zupełnie innej strony i to, co mi się wydawało porażką, zamienię w sukces. Nową szansę i nowe możliwości. Coś się kończy, ale i coś zaczyna, bo życie nie znosi próżni.

Nauczyłam się jeszcze jednej ważnej rzeczy. Nie będę gonić za tymi, co przede mną umykają lub nie doceniają moich wysiłków.  Będę wybaczać i rozumieć zachowania innych, ale nie muszę ich bezgranicznie akceptować i się z nimi godzić. Ja też mam uczucia i nie pozwolę ich deptać. Nie będę potulna, kiedy ktoś będzie chciał wleźć mi na głowę i z premedytacją wykorzysta moją serdeczność. Nie będę naiwna, tylko asertywna. Świat jest ogromny i pełen cudownych ludzi i tylko z takimi chcę mieć do czynienia J

środa, 1 stycznia 2014

Noworocznie



W tym Nowym Roku życzę wszystkim wielu sukcesów, spełnienia marzeń, radości, ciepła i miłości co dnia. Mam nadzieję, że moje blogowanie da mi tyle przyjemności i tak pięknych znajomości, jak do tej pory. Buziaki noworoczne dla wszystkich.