piątek, 29 listopada 2013

Któżby wierzył któżby w andrzejkowe wróżby?


 
 
 
 
 
 
 
 
Kiedy byłam dzieckiem, chciałam żeby andrzejki trwały najlepiej cały rok. Najbardziej podobało mi się lanie wosku. Kiedy tylko miałam okazję zostać sama w domu, świece szły w ruch. Zabawa była super, trudniej jednak było usunąć jej efekty i wytłumaczyć mamie kolejny przypalony garnek, zalaną woskiem wannę i wszystkie klucze. Coraz trudniej było zatrzeć ślady wróżbiarskiej działalności. Sprzątanie bałaganu trwało zbyt długo, a zapas świec się kurczy w zastraszającym tempie. Poza tym moje solenne przyrzeczenie, że tak tym razem to już na pewno nie będę lać wosku, przestało na mamę działać.

Zajęłam się więc hodowaniem gałązek. Zgodnie z wróżbą należało ustawić w wodzie, w ciemnym miejscu gałązkę drzewka owocowego i jeżeli wypuściła listki do wigilii, gwarantowało to zamążpójście. I tak w każdym ciemniejszym kącie stała gałąź. Zawsze zdążyły wypuścić listki, ale co szkodziło kontynuować wróżbę przez dłuższy czas. Pewności nigdy za wiele.

Z mojej rozrabiackiej działalności pamiętam jeszcze pieczenie kasztanów w piekarniku. Nie miało to nic wspólnego z andrzejkami, ale wspominam to, jako mój kolejny sposób na zabicie nudy. Kasztany oczywiście nie były z gatunku jadalnych, tylko takie nasze zwyczajne. Zamiast jednak zamieniać się w piekarniku w smakołyk, pod wpływem temperatury wybuchały, rozsypując dookoła żółty proszek. Wierzcie mi. Usunięcie jego było żmudne i nie do końca skuteczne. No tak, ale "najlepsze kasztany to tylko na placu Pigalle", a ponieważ żadna ze mnie Zuzanna i ten proceder zakończyłam dosyć szybko.

wtorek, 26 listopada 2013

Ostatki

 Życie lubi zmiany i nigdy długo nie stoi w jednym miejscu, tak jak pory roku. Teraz wszystko powoli zapada w zimowy sen, chowa się i umyka do ciepłych jaskiń. Szkoda, że człowiek nie może tak, jak misiu zapaść w sen i obudzić się słoneczną wiosną. Mam jednak nadzieję, że zimowe klimaty również mnie czymś zachwycą.
 


Drzewa zgubiły kolorowe czupryny i ostatnie listki smętnie zwisają z gałązek. Chociaż ten wygląda na całkiem uśmiechniętego w tej optymistycznej żółci.

 
 
 

Dumne jabłonki utraciły już owoce. W ostatniej chwili zdążyłam zrobić zdjęcie tym dwóm jabłuszkom, zanim zostały pożarte przez wygłodniałe turystki. Panicznym krzykiem powstrzymałam je przed unicestwieniem obiektu fotek. Kobiety miały ze mnie niezły ubaw. 
 
 
 
 

Nie wszystkie róże starzeją się z klasą. Jak widać, ta z prawej kompletnie straciła głowę. Czy ja na starość też będę miała tyle zmarszczek?!



 
 
 
 
 
 
Na piękne, zdrowe prawdziwki trzeba poczekać do następnej jesieni. Grzyby występują już tylko w postaci frutti di mare, z dużą zawartością winniczków.
 
 

poniedziałek, 25 listopada 2013

Miłość i inne używki

Sobotni telewizyjny seans filmowy mnie nieco zaskoczył, ale nie rozczarował. Zapowiadana romantyczna komedia "Miłość i inne używki", okazała się bardzo wartościowym filmem o trudnej miłości, walce z chorobą i strachem. Wzruszająca historia nieuleczalnie chorej dziewczyny, która w samotności walczy z postępującą niesprawnością, bo za wszelką cenę chce zachować niezależność. Na przekór samej sobie odrzuca ukochanego mężczyzną. Nie chce być ciężarem dla nikogo i nie chce nikogo wiązać swoim cierpieniem. Boi się, że ukochany mimo zapewnień, pewnego dnia nie zniesie ciężaru odpowiedzialności i ją zostawi. Ze złamanym sercem i rozdartą duszą. Wierzy, że miłość ją osłabi, bo będzie musiała zaufać i oddać cząstkę siebie. Już nie będzie harda i zawzięta żeby walczyć.

Prawdziwa miłość jednak zawsze zwycięża. Najbardziej mnie wzruszyła końcowa scena, w której ukochany obiecał, że będzie ją nosił na rękach wszędzie tam, gdzie nie będzie mogła dojść na własnych nogach. Że będzie dla niej tak samo ogromnym wsparciem, jak ona dla niego.
Dzięki uporowi męża i jego sile, zdobyłam kilka pięknych, niedostępnych dla mnie miejsc. Zawsze się jednak bronię w takich momentach i wolę zrezygnować. Uważam, bowiem, że jeżeli czegoś nie zdobywam na własnych nogach, to nie zdobywam wcale. Poza tym jest mi zwyczajnie wstyd przed ludźmi.  Kiedyś na jego plecach pokonałam ostre podejście pod górę. Żeby ukryć moje zażenowanie mąż oświadczył bardzo głośno, że więcej się ze mną o nic nie założy, bo za każdym razem przegrywa i musi mnie nosić. Po czym mrugnął do mnie porozumiewawczo. Widok z samego szczytu wynagrodził mi zmieszanie.
To nie jest takie łatwe zaufać komuś bezgranicznie i zdać się na jego siły. Zawsze jakaś cząstka mnie będzie walczyć o samodzielność. Tym bardziej, że zawsze byłam taka Zosia Samosia i trudno jest mi się pogodzić z faktem, że choroba odbiera mi powoli sprawność i niezależność.  Nie czekam na cudowną tabletkę, której i tak nikt nie wymyśli, a jednak ciągle wierzę, że uda mi się uniknąć najgorszego. Już wiem, że w samotności byłoby to bardzo trudne.

piątek, 22 listopada 2013

Nienasyceni w Płoninie.

Kolejna listopadowa wyprawa trasą Bolków - Jelenia Góra. Tym razem znowu nie dojechaliśmy do gór, ponieważ mały czerwony znaczek  na mapie skusił nas by obejrzeć co też się kryje w Płoninie.  Mijamy po drodze "słoneczne stado", kiedy z daleka naszym oczom ukazuje się niesamowity widok.  

 
 
Z daleka przypomina Chojnik. Ta budowla to zamek Niesytno, który pochodzi z XIII-XIV wieku i jest jedną z najznamienitszych budowli na dolnośląskim szlaku Zamków Piastowskich.  
 
 

 
Zamek był dawniej siedzibą rycerzy rabusiów, dlatego nazywano go "Przylądkiem strachu". Przywódcą bandy był rycerz Hans Czirn, który wszedł w zatarg ze swoim sąsiadem z zamku Świny, Gunzelem Świnką i to z jego rąk właśnie zginął. Po tych wydarzeniach zamek popadał w coraz większą ruinę. W 1477 roku przeszedł w ręce znamienitego rodu von Zedlitz, o którym wspominałam przy okazji opowieści o Prząśniku. Zamek powoli tracił znaczenie rezydencji, a w 1545 roku tuż obok powstał dwór o charakterze renesansowym, zwany Pałacem w Płoninie. Stary zamek stanowił już tylko część magazynowo - gospodarczą.
 
 
Dwór funkcjonował do czasów współczesnych. W latach wojennych mieścił się w nim ośrodek szkoleniowy Luftwaffe, a po wojnie ośrodek kolonijny.  W 1992 roku został podpalony i powoli zamieniał się w ruinę. Dzieła dokończyli złomiarze.
 
 
 

 
Obecnie na szczęście jest w rękach prywatnych i powoli jest odbudowywany. Kiedy do niego dojechaliśmy, na dziedzińcu pracowała ekipa budowlana. Fantastyczni ludzie, którzy pozwolili nam chociaż na chwilę zajrzeć do środka. Niestety kończyli pracę i nie mieli czasu żeby nas dokładnie oprowadzić, ale zaprosili na kolejną dłuższą wizytę.
 
 
 
 
 
 



 
 
 
 


 
 
 

 
 
 
 
 

Zamek jest usytuowany na skale zieleńcowej. Łupki zieleńcowe stanowiła również główny budulec.


 
 
 
 
 
 
 
Nazwa zamku Niesytno związana jest z nienasyconymi rycerzami rabusiami. Inna legenda zaś opowiada o nienajedzonym wiecznie właścicielu z rodu Zedlitz. Affegeus Zedlitz był znany ze swojego lenistwa i obżarstwa, co stanowiło ogromny problem dla jego małżonki. Każda bowiem kobieta marzy o pięknym rycerzu, z gibkim i umięśnionym ciałem. A jej małżonek dawno przestał być tym rycerzem i od kiedy ożenił się ze swoją piękną Katarzyną, zapomniał o dbaniu o swój wizerunek i coraz bardziej zaniedbywał obowiązki małżeńskie. I tak piękna Kasia marniała w oczach u boku męża leniwca. Pewnego dnia na zamek zawitał pielgrzym przystojniaczek. Rozgościł się tam jakiś czas. Miał też ochotę zagościć w sercu pięknej właścicielki. Niestety Kasia była nadal zakochana w swoim mężu i miała nadzieję, że wyciągnąć go z nałogu obżarstwa. Wtedy pielgrzym zrozumiał, że musi zrezygnować ze swoich zapędów i aby zachować przyjaźń Kasi, postanowił jej pomóc. Umówił się więc na męską rozmowę z Affegeusem i przemówił mu do rozumu. Jeszcze tej nocy Affege miał straszny sen. Utracił w nim nie tylko małżonkę, ale i cały majątek, za grzech obżarstwa. W ostatniej chwili wydostał się z piekła i obudził z krzykiem na ustach "nigdy więcej syty, nigdy syty". Rankiem zwolnił sztab kucharzy i cukierników. Zatrudnił dietetyka i trenera fitness. Wieść o tym, że na zamku w Niesytnie można zjeść tylko sałatę i ryby, rozniosła się po okolicy lotem błyskawicy. Przestali się tam zatrzymywać liczni jak dotąd goście i podróżni. I tak zapanowała miłość i zgoda i przy stole i w alkowie.
 
Zaś nienasycony rycerz Hans Czirn błąka się przy zamku. Liczy pewnie na to, że jakaś białogłowa go odczaruje i znowu będzie mógł zająć się gangsterskim fachem.
 
 
 

środa, 20 listopada 2013

Dzyndzelek

Ostatni naleśnik schodzi z taśmy. Najwyższy czas zabrać się do produkcji nadzienia. Wyciągam, więc podstawowy składnik z lodówki i rozpoczynam procedurę otwierania. Ścieżka dostępu, jest! I mały dzyndzelek z tajemnym kodem „tu otwierać”. Ciągnę, więc za dzyndzelek do góry, w prawo, w lewo, już mi się kierunki kończą, a tu nic. Gdyby w takim tempie otwierał się spadochron, sama bym się zamieniła w naleśnik. Nie poddaję się, mimo, że mgła coraz bardziej przesłania mi pole widzenia. Dziwne. W kuchni mgła, za oknem przejrzystość. Mgła nabiera barwy i coraz intensywniejszego zapachu. Jak smog nad metropolią. No tak! Ostatni naleśnik nie przetrwał próby ognia i ląduje w śmietniku. Tego już za wiele! Chwytam nóż i szybkim, precyzyjnym ruchem wykonuję chirurgiczne nacięcie korpusu. Niczym nieskrępowany twarożek oddycha pełna piersią i wyłazi na stół. Ja zresztą też.

Uwielbiam wręcz te niedziałające dzyndzelki. Najgorzej, kiedy raz na rok chwyci mnie ochota na coś słodkiego.  Tylko natychmiastowe pożarcie czekoladki albo batonika może mnie uspokoić. Niestety większość jest tak szczelnie zapakowana i owinięta kilometrami taśm klejących, sreberek i folijek, że zanim się dobiorę to mi język ucieka do odwłoka. Nie na wszystkie, bowiem działa rozszarpywanie zębami na strzępy.

Zastanawia mnie, czy producenci też otwierają opakowania, za pomocą tych swoich sprytnych dzyndzelków, które są mikroskopijne i wymagają mega zdolności manualnych, sokolego wzroku i ogromnej cierpliwości. I czy któryś z nich przez kilka tygodni wymiatał spod mebli resztki herbaty, która eksplodowała na całą kuchnię po uruchomieniu kodu „tu otwierać”.

poniedziałek, 18 listopada 2013

Do odważnych świat należy

Zanim opadły wszystkie iście, postanowiliśmy odwiedzić naszą ulubioną trasę, która prowadzi w stronę gór, czyli Wąwóz Lipa i Rezerwat Sudeckie Buki. Niestety droga była zamknięta, ponieważ panowie w pomarańczowych mundurkach walcowali nowy asfalt. Musieliśmy więc zawrócić w stronę drogi Bolków - Jelenia Góra. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przy tej drodze bowiem z daleka widać zabytkowe piece wapienne. Często obok nich przejeżdżaliśmy, a teraz była okazja żeby im się spokojnie przyjrzeć z bliska.
 
Piece znajdują się na terenie nieistniejącej już miejscowości Toppich.
 
 
 
 
 
Piece te, popularnie zwane wapiennikami pochodzą z XIX wielu i były przeznaczony do wypalania  skał wapiennych w celu uzyskania wapna palonego. 
 
 
 
 
 
 
 
 Kiedyś należały do rodziny Bretschneider, która była właścicielem dużego zakładu przemysłowego zajmującego się wypalaniem wapienia.
 
 
 
Tuż obok znajduje się hotel i restauracja, ale niestety tak samo nieczynne, jak piece.
 
 
 
 Skoro nasza wycieczka zaczęła się tak ciekawe, postanowiliśmy ruszyć śladami innych wapienników. Z łatwością trafiliśmy do wsi Grudno i kolejnych zabytkowych pieców.
 
  
 
 
 
 
Piece, jak piece, całkiem podobne do tamtych. Najbardziej jednak zainteresowała nas ścieżka, która wspinała się pod górę tuż za nimi. Oczywistym było, że musimy tam zajrzeć. 
 
 
Kiedy wjechaliśmy na górę naszym oczom ukazał się taki oto widok. 
 
 
 
 
Polana ukryta w zakolu skalnego wyrobiska. Wielkość tych skał i głucha cisza, zrobiły na nas ogromne wrażenie.  
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Z jednej skałki zrobiliśmy bardzo wygodny stolik na śniadanie, 
 
 
a z drugiej krzesełko. Dopiero później spostrzegłam na jakim szlachetnym kruszcu siedziałam.
 
 
Po śniadaniu siedziałam i podziwiałam widoki. Natomiast mąż dostał niesamowitego wigoru i wypatrzył sobie jakąś jaskinię nad głową i postanowił się do niej dostać. Stwierdził, że do odważnych świat należy i zaczął się wspinać po stromym zboczu. Na nic się zdały moje protesty i jęki, że droga jest niebezpieczna i w każdej chwili może zjechać po śliskich liściach. Krzyknął tylko, że "każda droga nie jest prosta, ale ma początek, sens i koniec". Mądrala, chyba za często czyta mojego bloga :).  
Połknął bakcyla robienia fajnych fotek i nie mogłam go powstrzymać.
 
 
 

Jaskinia okazała się niewielka jamą, ale dzięki jego zdjęciom i ja mogłam zobaczyć ją z bliska.









 
 
 
Mój himen stracił trochę wigoru, kiedy się okazało, że zejść jest o wiele trudnej. Zjechał niemalże na tyłku, ale na szczęście w całości i wyciągnął z kieszeni garść kryształków, które zebrał na górze. Dumny był z siebie, jak rycerz, który dla swojej księżniczki zabił smoka :).
 
 
 
 
 
 Byłam przestraszona, że ten zjazd z góry może się źle skończyć. Jednak wiem, że i tak bym go nie powstrzymała, a najchętniej poszła w jego ślady. Najciekawsze bowiem mieści się za zamkniętymi drzwiami, w jaskiniach, tunelach i bocznych drogach.
Ostatni rzut oka na stary kamieniołom i ruszamy dalej, a opowieść o tym co było dalej, nastąpi :)
 
 
 
  


czwartek, 14 listopada 2013

Słoneczne stado

  Wędrując naszymi bezdrożami i szukając, tego co ukryte poza mapą, natrafiliśmy na "słoneczne stado". U podnóża gór, w jesiennej scenerii stało sobie stado krów. Ale nie takich zwykłych łaciatych. Przypominały raczej puchate misie ze swoją długą sierścią i kręconymi na łbach loczkami. Najpierw zwrócił na nas uwagę młody byczek. Widać było, że jest trochę znudzony swoim bytem i szuka jakiejś rozrywki. 


 
Najpierw niepewny rzut oka w naszą stronę. Kiedy zauważył nasze zainteresowanie ruszył na sesję fotograficzną
 
 
i zaczął pozować, jak wytrawny model na wybiegu.
 
 
 
 
 
 wywołaliśmy chyba całkiem spore poruszenie, bo za chwilę dołączyła mama z córką. Nastroszyły trochę loczki i wystawiły się do aparatu.

 
Po chwili dołączyła szwagierka z siostrą, a w tym czasie znudzona Młoda podłączyła się do obiadu. Na szczęście stołówkę miała pod nosem :)
 
 
 
W pewnym momencie całym tym zamieszaniem zainteresował się ojciec, mąż, szwagier i brat w jednej osobie.
 
 
 
Siedział sobie spokojnie w swojej męskiej jaskini, a tu baby i próżny synalek zrobili jakieś zamieszanie i wyrwali go z błogiego "nicniemyślenia". Fucząc pod nosem niecenzurowane, ruszył dziarsko w naszą stronę. Już myślałam, że staranuje druty i zacznie nas gryźć i kopać, a tym czasem...
 
 
 
obudziła się w nim próżność samca i ignorując pozostałych zaczął się pchać w kadr.
 
 
 
 
Pokazał wszystkim, kto tu rządzi, nie tylko na pastwisko, ale i w modelingu.
 
 
 
 
 
Przez długi czas całe towarzystwo stało zapatrzone na nas, a my nie mogliśmy oderwać oczu od słonecznych misiowatych krówek.
 

Czasami chętnie bym się z nimi zamieniła. Stałabym sobie na łące, a moim jedynym celem w życiu by było przeżuwanie i nie martwienie się o nic. Z drugiej strony pewnie zaczęłabym się nudzić. Wtedy tylko sesja fotograficzna mogłaby mnie rozruszać :) I kto mi powie, że krówki są głupie. Trzeba im po prostu od czasu do czasu zapewnić jakąś rozrywkę.