piątek, 20 grudnia 2013

Nerwy, czy lepiej święty spokój ??

Święta to powinien być czas radości i spokoju. Jednak, co roku zamienia się w czas nerwów i stresu. Ludzie zamiast się do siebie uśmiechać i okazywać ciepło, warczą i się sprzeczają. Najgorzej jest na zakupach, kiedy wszyscy się przepychają między półkami i potrącają wózkami, wypełnionymi górą jedzenia, którego i tak nikt nie jest w stanie skonsumować. Potem będzie zamrażanie i wyrzucanie. Znowu ktoś zrobi awanturę, bo mandarynek zabrakło albo tuż przed nosem podnieśli mu cenę na karpia i śledzie. Panie kasjerki założą pampersy i z szybkością błyskawicy będą przerzucać tony towaru. Jedna z uśmiechem pożyczy” wesołych świąt”, a inna ledwo burknie „do widzenia”. Czasami im się nawet nie dziwię, bo często taka kasjerka, będąc na samym końcu łańcucha zakupowego, obrywa od nerwowych klientów. Kiedyś stojąc do kasy byliśmy świadkiem takiej awantury. Wkurzony klient darł się na kasjerkę, że mają bałagan w sklepie i, że inne ceny na półkach, a inne w komputerze i, że bananów już nie ma i, że …….w ogóle cały świat jest zły. Biedna nie wiedziała, co ma odpowiedzieć, a na wszelkie próby uspokojenia klient reagował nowymi wybuchami agresji. Wreszcie poszedł do działu obsługi klienta i tam kontynuował rozdrapywanie przedświątecznych ran. Zdenerwowana kobieta nawet nie zareagowała na nasze dzień dobry. Ja natomiast nie miałam już siły stać dłużej i chciałam pójść na ławkę na pasaż. Zaczęłam się, więc przepychać między naszym wózkiem, a barierką oddzielającą kasy. Szło mi całkiem nieźle, kiedy usłyszałam mojego męża:

- kochanie, jaką ty masz wielką pupę, chyba jednak się nie przeciśniesz!! –  kasjerka parsknęła śmiechem, podobnie, jak cała kolejka. Zostałam i kontynuowałam wygłupy z mężem. Wiem, co to znaczy być po drugiej stronie lady i być narażonym na humory klientów. Nie, nie strzeliłam focha, bo wiem, że wcale nie mam AŻ TAK wielkiej pupy, ale w spokoju odczekałam na swoją kolej.

Kolejne zakupy. Lawirujemy między półkami i docieramy do napojów. Uśmiechnięta dziewczyna zachęca nas do kupna coca coli w promocji.

- do całej zgrzewki dorzucamy maskotkę łosia
- nie, dziękuję, mam już jednego w domu – rzuciłam od niechcenia zezując w stronę męża. Biedna dziewczyna nie wiedziała, jak zareagować. Dopiero na widok języka wystawionego przez męża, wybuchnęła śmiechem. Ciekawe jak tym razem on mi się odgryzie J.

Na razie poddałam się odrobinę szaleństwu i kontynuuję sprzątanie. Chociaż chyba tylko ja wiem, gdzie było posprzątane, bo jak można coś posprzątać, wysprzątać, uporządkować, czy nawet nadsprzątać, kiedy nie jest nabałaganione i czyste. No tak, ale mus jest i tradycja też. Jeszcze tylko choinka i największe wyzwanie uszka. Pufam na samą myśl.

wtorek, 17 grudnia 2013

Ja się pytam dlaczego ???!!!

Przedświąteczny czas to totalne szaleństwo. Nie tylko w sklepach, ale w wielu firmach. Na ostatnią chwilę wszyscy chcą zrealizować dostawy. Pospiech, nerwy, załadunki, rozładunki, stres, nieuwaga. Wczoraj podczas jednego z rozładunków, operator wózka widłowego w pośpiechu chciał pokonać wysoki krawężnik. Wózek niestety przewrócił się i przygniótł operatora.  Przeraźliwy krzyk rannego przyciągnął tłum ludzi, którzy próbowali mu pomóc. Ale jak gołymi rękami unieść dwutonowy ciężar?! Wrzask bólu i rozpaczy trwał przez długie minuty. Kiedy wreszcie ucichł, nadjechał drugi widlak z pomocą. Karetka natomiast nadjechała dopiero po 20-stu minutach, chociaż nawet w godzinie szczytu mogła tam być w ciągu 5-ciu!

Mąż, który był świadkiem tego zdarzenia do tej pory słyszy ten przeraźliwy krzyk. Od razu nam się przypomniał wypadek męża sprzed kilku lat, kiedy w mikołajki stracił palca u ręki. Nerwy, pośpiech, chwila nieuwagi i ostry fragment urządzenia zmiażdżył mu palca. Kiedy jechałam do szpitala szukałam w głowie spokoju i słów pocieszenia. To tylko palec, a właściwie kawałek. Bez tego da się żyć. Będzie trochę przeszkadzać jego brak, ale można sobie z tym poradzić.

Jakiej porady udzielić temu człowiekowi i jego rodzinie?! Czy da się żyć ze zmiażdżoną połową ciała?! Nie wiem niestety, czy przeżył. Ciągle o nim myślę i modlę się. Chociaż nie wiem tak naprawdę o co? O to żeby żył, a właściwie wegetował, czy o to żeby się nie męczył?! Gdzie w tym momencie był Bóg i jego Anioł Stróż?! Czym byli tak zajęci, że o niego nie zadbali?! Gdzie właściwie są w takich momentach? Dlaczego akurat teraz, jeżeli już?! A co ze świętami, które mają być rodzinne i radosne?! Niestety już nie dla niego i jego bliskich. Rozumiem, że Bóg nas czasami doświadcza, niekiedy nawet bardzo. Rozumiem, że z tych doświadczeń płynie dla nas jakaś nauka i mądrość. Ale dlaczego ona musi być aż tak bolesna i okrutna?! Mogę się pogodzić z tym, że obdarza nas chorobami. Wtedy mamy jednak szansę coś zrozumieć, coś zmienić. Tylko, jaka nauka płynie ze śmierci lub tak tragicznych wypadków, że nikt nie jest w stanie się z nich podnieść?! Kogo i czego to uczy?!

Może i jestem małym głupiutkim człowieczkiem, który nie rozumie praw rządzących wszechświatem. Ale czasami chciałabym prostej, jasnej i PRAWDZIWEJ odpowiedzi na pytanie:, dlaczego?!!

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Nawigować, czy szatkować?

Na pierwszy ogień poszły ziemniaki. Kiedy dochodziłam do trzeciego kilograma, mąż mnie przystopował i stwierdził, że chociaż bardzo lubi, to takiej ilości placków ziemniaczanych nie zje. Musiałam się, więc przerzucić na inne warzywa. Cięłam je, plasterkowałam, rąbałam na wiórki małe, duże, na słupki cienkie i grube… Protest mojego domowego mięsożercy zatrzymał mnie w połowie wyrabiania góry surówek. Oflagował się i zażądał kotleta, bo surówki i duszone warzywa już mu bokiem i uszami wyłażą. Dla udobruchania go dorzuciłam jeszcze kilka koktajli owocowych i kawę z kruszonym lodem. Teraz siedzę i główkuję, co by tu jeszcze posiekać, poszatkować i zblenderować. Stałam się, bowiem przeszczęśliwą posiadaczka robota kuchennego. Już nie muszę się mordować z nożami, bo dłonie robią się coraz bardziej kapryśne i nie chce im się utrzymać noża J. Jestem tylko delikatnie rozczarowana, że on to wszystko robi tak szybko. Myślałam, że będę mogła spokojnie siedzieć i patrzeć, jak sieka i miksuje, a on bziuuuum i już. No co? Niektórzy na ten przykład, lubią siedzieć i patrzeć, jak pralka pierze J.

Na rzecz mojego cudnego Philipsa zrezygnowałam z nowej Nokii. Orange, bowiem oferuje dla przedłużających umowę, zamiast nowego telefonu, bon do Saturna lub Media Markt. Jestem pozbawiona nawigacji i nadal będę pilotką z głową w papilotkach, ale coś za coś. Najgorzej było z dokonaniem wyboru, co do marki, a potem z dostępnością. Okazało się bowiem, że kiedy już się przekopałam przez wszystkie opinie o Zelmerze, Braunie, Kenwoodzie i Moulinexie i już wybrałam model, oczywiście nie było go w Media. Niby największy sklep ze sprzętem, a na półce raptem kilka sztuk. Wszystkie upatrzone przeze mnie modele były, a i owszem, ale na drugim końcu Polski. No i chciał, nie chciał wybór padł na Philipsa, do którego nie byłam przekonana, ale na szczęście robi to, co chcę.

Szkoda tylko, że nie ma funkcji lepienia uszek J.  

piątek, 13 grudnia 2013

Totalny luz


Deszczowy wieczór. Wracamy z mężem z zakupów i w pewnym momencie zauważamy na przeciwległym pasie, na zakręcie drogi auto „na awaryjkach”. Przez otwarte okno widzimy, że za kierownicą siedzi kobieta. Wieczór, zimna mżawka, samotna kobieta, może zemdlała albo siedzi zaryczana i wystraszona. Zawracamy i parkujemy tuż za nią. Wypuszczam męża na zwiady. Pochylony stoi dosyć długo przy otwartym oknie. Zaczynam się niepokoić, że bez mojej zgody i wiedzy robi obcej kobiecie usta usta. W pewnym momencie patrzy na mnie skonsternowany i rozkłada bezradnie ręce. Już mam interweniować, kiedy od strony pasażera wysiada młody, rosły, nawet bardzo rosły mężczyzna. Oblega mnie strach. Zaraz wpierniczy mężowi za te bezprawne usta usta! Ale nie, on spokojnie opiera się jedną ręką o samochód, drugą chroni przed zimnem w kieszeni, mąż niestety dwoma (nie jest tak rosły) i spychają auto do zatoczki, która znajduje się kilka metrów przed nimi. 

Naszymi czarnymi wizjami wypchaliśmy sobie buty. Kobieta wcale nie zemdlała i nie była samotna i zrozpaczona, tylko bezmyślna, podobnie jak jej facet. Kiedy zgasł im samochód, po prostu włączyli awaryjki i spokojnie siedzieli i palili papierosy. Czekali na cud?! Żadne z nich nie znalazło czasu, ani ochoty żeby, chociaż ustawić trójkąt ostrzegawczy za autem! Tym bardziej, że rozkraczyli się na zakręcie drogi i w dodatku pod wiaduktem, którego filary ograniczają widoczność. Dopiero mąż ich nakłonił żeby, chociaż zepchnąć auto w bezpieczne miejsce, co „rosły” mógł zrobić sam i to paluszkiem od stopy, zamiast siedzieć i na luziku palić fajki!

 Sama nie wiem, czy to była tylko bezmyślność, olewatorstwo, czy już głupota zagrażająca bezpieczeństwu innych. Przez chwilę się nawet zastanowiłam, czy następnym razem też się zatrzymamy. Ale tylko przez chwilę. Myślę, że istnieją także ludzie myślący, którzy naprawdę będą potrzebowali pomocy i z chęcią ją przyjmą. I nie poczujemy się jak intruzi, narzucający się ze wsparciem.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Jest!!! Silikonowe marzenie.

Wreszcie spełniło się moje silikonowe marzenie. Milutkie i mięciutkie w dotyku, a zarazem jędrne i sprężyste tak, że żadne miętolenie, ani ugniatanie mu nie zaszkodzi. 100 % silikonu, z lekką domieszką poliuretanu. Najbardziej fascynują mnie te silikonowe włókna, które ułożone w spiralne rurki, mają w sobie tyle powietrza, że dają niesamowite wrażenie lekkości i komfortu. Kiedy się na nie mocniej naciśnie, to czuć pod dłonią, jak dosłownie żyją własnym życiem. Od kilku nocy mam typowo silikonowe sny. Nie śni mi się nic innego, jak tylko to, że śpię pod wędrującymi tam i z powrotem silikonowymi makaronikami. Bardzo przyjemne uczucie. O niebo inne, niż, kiedy spałam pod ciężkimi wielbłądami, stłamszonymi w poszewki kurami, czy gęśmi. Teraz nic mi już w łóżku nie gdacze, tylko miło szumi silikonowo poliuretanowym szeptem.

W związku z powyższym, za rok nie wywieszę dla Mikołaja poszwy za okno (tak, jak sugerował Desper), co by mnie nie przegapił. Wszystkie poszewki są teraz przeznaczone dla mojej nowej kołderki.
 

czwartek, 5 grudnia 2013

Czekam.

 Siedzę i czekam cierpliwie na Mikołaja. Zamontowałam już skarpetki. Oczywiście w dwóch wersjach, letniej i zimowej. Nie wiem bowiem, jakiego rodzaju chce mi dać prezent, a wolę żeby się nie zniechęcił. Dla ułatwienia zawiesiłam też torebkę, w razie gdyby skarpetki były jednak za małe. Jestem przygotowana i czekam, tylko ciekawe czy on jest gotowy na odwiedziny u mnie. No, ale przecież chyba sobie zasłużyłam. Byłam ostatnio całkiem, całkiem miła, czasami nawet grzeczna i zaczęłam pościć. Już nie jem na kolacje ptysiów :) (codziennie).

Jednak jednej rzeczy się boję. Może być bowiem i tak, że kiedy nadleci od strony balkonu to się wystraszy, że pomylił pory roku i zawróci. Pelargonie nie odpuszczają. Niby trochę więdną, ale nadal chciałyby kwitnąć. I co ja mam z nimi zrobić? Najchętniej zmusiłabym je do kwitnięcia aż do wiosny.


 
 
 
 
 
 
 


 
 
 



wtorek, 3 grudnia 2013

Stalowe marzenia

 


 
Zmarznięty, cichy świat, skulony w oparach mgły. Puste drogi i pola i tylko wiatraki walczą dzielnie, długimi ramionami rozgarniają powietrze w poszukiwaniu słońca. Już mi nie przeszkadzają ich smukłe sylwetki na tle nieba. Stalowe olbrzymy z małymi głowami ukrytymi w chmurach. Ciekawe o czym marzą. Może chciałyby jeszcze urosnąć?  
 
 
 
 

 
 



 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Potrafią być bardzo skutecznie i mglisty poranek zamienić w piękny, słoneczny dzień i wieczór.
 
 
 


poniedziałek, 2 grudnia 2013

Echa przeszłości. Gross-Rosen

 Dużą część Przedgórza Sudeckiego zajmują Wzgórza Strzegomskie. Jest to obszar bogaty pod względem geologicznym, dlatego znaczna jego część zajmują kamieniołomy, w których jest wydobywany głównie granit, który od wieków stanowi cenny materiał budowalny. W czasach wojennych do jego wydobycia wykorzystywano więźniów z obozów koncentracyjnych. Jednym z największych był obóz Gross-Rosen, zlokalizowany nieopodal wsi Rogoźnica, który w 1944 roku miał 100 filii na terenie Dolnego Śląska, Sudetów i Ziemi Lubuskiej. Mordercza praca w kamieniołomie, znęcanie się i maltretowanie przez załogę SS, małe racje żywnościowe i brak należytej opieki zdrowotnej powodowały znaczną śmiertelność wśród więźniów. Obóz Gross-Rosen był postrzegany, jako jeden z najcięższych obozów koncentracyjnych.   
Nie mam zdjęć z muzeum Gross-Rosen, bo dla mnie to jak fotografowanie pogrzebu. Wystarczą mi wspomnienia tego miejsca i ogromna lekcja pokory, jaka zostanie we mnie na zawsze. Kiedy czasami zaczynam jęczeć, że coś mnie uwiera lub czegoś mi brakuje myślę o ludziach, którzy mieli po stokroć gorszy los niż ja. Im brakowało wszystkiego poczynając od godności. Zniewoleni przez chorą ideę fanatyka, który pociągnął za sobą rzeszę podobnych mu szaleńców. Nigdy nie zrozumiem, jakim prawem ktoś skazuje drugiego człowieka na cierpienie, decyduje o jego życiu i śmierci. Mówi mu, że jest zły, bo ma inne wyznanie, kolor skóry, wygląd lub poglądy. I to w imię władzy. A czymże jest ta władza?! Mija podobnie, jak człowiek, który jej pragnie. W obliczu śmierci jesteśmy tacy sami.
Zdjęcia z kamieniołomy nieopodal Rogoźnicy.
 
 
  




  
 
 
 



 
 
 


 
 
 




piątek, 29 listopada 2013

Któżby wierzył któżby w andrzejkowe wróżby?


 
 
 
 
 
 
 
 
Kiedy byłam dzieckiem, chciałam żeby andrzejki trwały najlepiej cały rok. Najbardziej podobało mi się lanie wosku. Kiedy tylko miałam okazję zostać sama w domu, świece szły w ruch. Zabawa była super, trudniej jednak było usunąć jej efekty i wytłumaczyć mamie kolejny przypalony garnek, zalaną woskiem wannę i wszystkie klucze. Coraz trudniej było zatrzeć ślady wróżbiarskiej działalności. Sprzątanie bałaganu trwało zbyt długo, a zapas świec się kurczy w zastraszającym tempie. Poza tym moje solenne przyrzeczenie, że tak tym razem to już na pewno nie będę lać wosku, przestało na mamę działać.

Zajęłam się więc hodowaniem gałązek. Zgodnie z wróżbą należało ustawić w wodzie, w ciemnym miejscu gałązkę drzewka owocowego i jeżeli wypuściła listki do wigilii, gwarantowało to zamążpójście. I tak w każdym ciemniejszym kącie stała gałąź. Zawsze zdążyły wypuścić listki, ale co szkodziło kontynuować wróżbę przez dłuższy czas. Pewności nigdy za wiele.

Z mojej rozrabiackiej działalności pamiętam jeszcze pieczenie kasztanów w piekarniku. Nie miało to nic wspólnego z andrzejkami, ale wspominam to, jako mój kolejny sposób na zabicie nudy. Kasztany oczywiście nie były z gatunku jadalnych, tylko takie nasze zwyczajne. Zamiast jednak zamieniać się w piekarniku w smakołyk, pod wpływem temperatury wybuchały, rozsypując dookoła żółty proszek. Wierzcie mi. Usunięcie jego było żmudne i nie do końca skuteczne. No tak, ale "najlepsze kasztany to tylko na placu Pigalle", a ponieważ żadna ze mnie Zuzanna i ten proceder zakończyłam dosyć szybko.

wtorek, 26 listopada 2013

Ostatki

 Życie lubi zmiany i nigdy długo nie stoi w jednym miejscu, tak jak pory roku. Teraz wszystko powoli zapada w zimowy sen, chowa się i umyka do ciepłych jaskiń. Szkoda, że człowiek nie może tak, jak misiu zapaść w sen i obudzić się słoneczną wiosną. Mam jednak nadzieję, że zimowe klimaty również mnie czymś zachwycą.
 


Drzewa zgubiły kolorowe czupryny i ostatnie listki smętnie zwisają z gałązek. Chociaż ten wygląda na całkiem uśmiechniętego w tej optymistycznej żółci.

 
 
 

Dumne jabłonki utraciły już owoce. W ostatniej chwili zdążyłam zrobić zdjęcie tym dwóm jabłuszkom, zanim zostały pożarte przez wygłodniałe turystki. Panicznym krzykiem powstrzymałam je przed unicestwieniem obiektu fotek. Kobiety miały ze mnie niezły ubaw. 
 
 
 
 

Nie wszystkie róże starzeją się z klasą. Jak widać, ta z prawej kompletnie straciła głowę. Czy ja na starość też będę miała tyle zmarszczek?!



 
 
 
 
 
 
Na piękne, zdrowe prawdziwki trzeba poczekać do następnej jesieni. Grzyby występują już tylko w postaci frutti di mare, z dużą zawartością winniczków.
 
 

poniedziałek, 25 listopada 2013

Miłość i inne używki

Sobotni telewizyjny seans filmowy mnie nieco zaskoczył, ale nie rozczarował. Zapowiadana romantyczna komedia "Miłość i inne używki", okazała się bardzo wartościowym filmem o trudnej miłości, walce z chorobą i strachem. Wzruszająca historia nieuleczalnie chorej dziewczyny, która w samotności walczy z postępującą niesprawnością, bo za wszelką cenę chce zachować niezależność. Na przekór samej sobie odrzuca ukochanego mężczyzną. Nie chce być ciężarem dla nikogo i nie chce nikogo wiązać swoim cierpieniem. Boi się, że ukochany mimo zapewnień, pewnego dnia nie zniesie ciężaru odpowiedzialności i ją zostawi. Ze złamanym sercem i rozdartą duszą. Wierzy, że miłość ją osłabi, bo będzie musiała zaufać i oddać cząstkę siebie. Już nie będzie harda i zawzięta żeby walczyć.

Prawdziwa miłość jednak zawsze zwycięża. Najbardziej mnie wzruszyła końcowa scena, w której ukochany obiecał, że będzie ją nosił na rękach wszędzie tam, gdzie nie będzie mogła dojść na własnych nogach. Że będzie dla niej tak samo ogromnym wsparciem, jak ona dla niego.
Dzięki uporowi męża i jego sile, zdobyłam kilka pięknych, niedostępnych dla mnie miejsc. Zawsze się jednak bronię w takich momentach i wolę zrezygnować. Uważam, bowiem, że jeżeli czegoś nie zdobywam na własnych nogach, to nie zdobywam wcale. Poza tym jest mi zwyczajnie wstyd przed ludźmi.  Kiedyś na jego plecach pokonałam ostre podejście pod górę. Żeby ukryć moje zażenowanie mąż oświadczył bardzo głośno, że więcej się ze mną o nic nie założy, bo za każdym razem przegrywa i musi mnie nosić. Po czym mrugnął do mnie porozumiewawczo. Widok z samego szczytu wynagrodził mi zmieszanie.
To nie jest takie łatwe zaufać komuś bezgranicznie i zdać się na jego siły. Zawsze jakaś cząstka mnie będzie walczyć o samodzielność. Tym bardziej, że zawsze byłam taka Zosia Samosia i trudno jest mi się pogodzić z faktem, że choroba odbiera mi powoli sprawność i niezależność.  Nie czekam na cudowną tabletkę, której i tak nikt nie wymyśli, a jednak ciągle wierzę, że uda mi się uniknąć najgorszego. Już wiem, że w samotności byłoby to bardzo trudne.

piątek, 22 listopada 2013

Nienasyceni w Płoninie.

Kolejna listopadowa wyprawa trasą Bolków - Jelenia Góra. Tym razem znowu nie dojechaliśmy do gór, ponieważ mały czerwony znaczek  na mapie skusił nas by obejrzeć co też się kryje w Płoninie.  Mijamy po drodze "słoneczne stado", kiedy z daleka naszym oczom ukazuje się niesamowity widok.  

 
 
Z daleka przypomina Chojnik. Ta budowla to zamek Niesytno, który pochodzi z XIII-XIV wieku i jest jedną z najznamienitszych budowli na dolnośląskim szlaku Zamków Piastowskich.  
 
 

 
Zamek był dawniej siedzibą rycerzy rabusiów, dlatego nazywano go "Przylądkiem strachu". Przywódcą bandy był rycerz Hans Czirn, który wszedł w zatarg ze swoim sąsiadem z zamku Świny, Gunzelem Świnką i to z jego rąk właśnie zginął. Po tych wydarzeniach zamek popadał w coraz większą ruinę. W 1477 roku przeszedł w ręce znamienitego rodu von Zedlitz, o którym wspominałam przy okazji opowieści o Prząśniku. Zamek powoli tracił znaczenie rezydencji, a w 1545 roku tuż obok powstał dwór o charakterze renesansowym, zwany Pałacem w Płoninie. Stary zamek stanowił już tylko część magazynowo - gospodarczą.
 
 
Dwór funkcjonował do czasów współczesnych. W latach wojennych mieścił się w nim ośrodek szkoleniowy Luftwaffe, a po wojnie ośrodek kolonijny.  W 1992 roku został podpalony i powoli zamieniał się w ruinę. Dzieła dokończyli złomiarze.
 
 
 

 
Obecnie na szczęście jest w rękach prywatnych i powoli jest odbudowywany. Kiedy do niego dojechaliśmy, na dziedzińcu pracowała ekipa budowlana. Fantastyczni ludzie, którzy pozwolili nam chociaż na chwilę zajrzeć do środka. Niestety kończyli pracę i nie mieli czasu żeby nas dokładnie oprowadzić, ale zaprosili na kolejną dłuższą wizytę.
 
 
 
 
 
 



 
 
 
 


 
 
 

 
 
 
 
 

Zamek jest usytuowany na skale zieleńcowej. Łupki zieleńcowe stanowiła również główny budulec.


 
 
 
 
 
 
 
Nazwa zamku Niesytno związana jest z nienasyconymi rycerzami rabusiami. Inna legenda zaś opowiada o nienajedzonym wiecznie właścicielu z rodu Zedlitz. Affegeus Zedlitz był znany ze swojego lenistwa i obżarstwa, co stanowiło ogromny problem dla jego małżonki. Każda bowiem kobieta marzy o pięknym rycerzu, z gibkim i umięśnionym ciałem. A jej małżonek dawno przestał być tym rycerzem i od kiedy ożenił się ze swoją piękną Katarzyną, zapomniał o dbaniu o swój wizerunek i coraz bardziej zaniedbywał obowiązki małżeńskie. I tak piękna Kasia marniała w oczach u boku męża leniwca. Pewnego dnia na zamek zawitał pielgrzym przystojniaczek. Rozgościł się tam jakiś czas. Miał też ochotę zagościć w sercu pięknej właścicielki. Niestety Kasia była nadal zakochana w swoim mężu i miała nadzieję, że wyciągnąć go z nałogu obżarstwa. Wtedy pielgrzym zrozumiał, że musi zrezygnować ze swoich zapędów i aby zachować przyjaźń Kasi, postanowił jej pomóc. Umówił się więc na męską rozmowę z Affegeusem i przemówił mu do rozumu. Jeszcze tej nocy Affege miał straszny sen. Utracił w nim nie tylko małżonkę, ale i cały majątek, za grzech obżarstwa. W ostatniej chwili wydostał się z piekła i obudził z krzykiem na ustach "nigdy więcej syty, nigdy syty". Rankiem zwolnił sztab kucharzy i cukierników. Zatrudnił dietetyka i trenera fitness. Wieść o tym, że na zamku w Niesytnie można zjeść tylko sałatę i ryby, rozniosła się po okolicy lotem błyskawicy. Przestali się tam zatrzymywać liczni jak dotąd goście i podróżni. I tak zapanowała miłość i zgoda i przy stole i w alkowie.
 
Zaś nienasycony rycerz Hans Czirn błąka się przy zamku. Liczy pewnie na to, że jakaś białogłowa go odczaruje i znowu będzie mógł zająć się gangsterskim fachem.
 
 
 

środa, 20 listopada 2013

Dzyndzelek

Ostatni naleśnik schodzi z taśmy. Najwyższy czas zabrać się do produkcji nadzienia. Wyciągam, więc podstawowy składnik z lodówki i rozpoczynam procedurę otwierania. Ścieżka dostępu, jest! I mały dzyndzelek z tajemnym kodem „tu otwierać”. Ciągnę, więc za dzyndzelek do góry, w prawo, w lewo, już mi się kierunki kończą, a tu nic. Gdyby w takim tempie otwierał się spadochron, sama bym się zamieniła w naleśnik. Nie poddaję się, mimo, że mgła coraz bardziej przesłania mi pole widzenia. Dziwne. W kuchni mgła, za oknem przejrzystość. Mgła nabiera barwy i coraz intensywniejszego zapachu. Jak smog nad metropolią. No tak! Ostatni naleśnik nie przetrwał próby ognia i ląduje w śmietniku. Tego już za wiele! Chwytam nóż i szybkim, precyzyjnym ruchem wykonuję chirurgiczne nacięcie korpusu. Niczym nieskrępowany twarożek oddycha pełna piersią i wyłazi na stół. Ja zresztą też.

Uwielbiam wręcz te niedziałające dzyndzelki. Najgorzej, kiedy raz na rok chwyci mnie ochota na coś słodkiego.  Tylko natychmiastowe pożarcie czekoladki albo batonika może mnie uspokoić. Niestety większość jest tak szczelnie zapakowana i owinięta kilometrami taśm klejących, sreberek i folijek, że zanim się dobiorę to mi język ucieka do odwłoka. Nie na wszystkie, bowiem działa rozszarpywanie zębami na strzępy.

Zastanawia mnie, czy producenci też otwierają opakowania, za pomocą tych swoich sprytnych dzyndzelków, które są mikroskopijne i wymagają mega zdolności manualnych, sokolego wzroku i ogromnej cierpliwości. I czy któryś z nich przez kilka tygodni wymiatał spod mebli resztki herbaty, która eksplodowała na całą kuchnię po uruchomieniu kodu „tu otwierać”.

poniedziałek, 18 listopada 2013

Do odważnych świat należy

Zanim opadły wszystkie iście, postanowiliśmy odwiedzić naszą ulubioną trasę, która prowadzi w stronę gór, czyli Wąwóz Lipa i Rezerwat Sudeckie Buki. Niestety droga była zamknięta, ponieważ panowie w pomarańczowych mundurkach walcowali nowy asfalt. Musieliśmy więc zawrócić w stronę drogi Bolków - Jelenia Góra. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przy tej drodze bowiem z daleka widać zabytkowe piece wapienne. Często obok nich przejeżdżaliśmy, a teraz była okazja żeby im się spokojnie przyjrzeć z bliska.
 
Piece znajdują się na terenie nieistniejącej już miejscowości Toppich.
 
 
 
 
 
Piece te, popularnie zwane wapiennikami pochodzą z XIX wielu i były przeznaczony do wypalania  skał wapiennych w celu uzyskania wapna palonego. 
 
 
 
 
 
 
 
 Kiedyś należały do rodziny Bretschneider, która była właścicielem dużego zakładu przemysłowego zajmującego się wypalaniem wapienia.
 
 
 
Tuż obok znajduje się hotel i restauracja, ale niestety tak samo nieczynne, jak piece.
 
 
 
 Skoro nasza wycieczka zaczęła się tak ciekawe, postanowiliśmy ruszyć śladami innych wapienników. Z łatwością trafiliśmy do wsi Grudno i kolejnych zabytkowych pieców.
 
  
 
 
 
 
Piece, jak piece, całkiem podobne do tamtych. Najbardziej jednak zainteresowała nas ścieżka, która wspinała się pod górę tuż za nimi. Oczywistym było, że musimy tam zajrzeć. 
 
 
Kiedy wjechaliśmy na górę naszym oczom ukazał się taki oto widok. 
 
 
 
 
Polana ukryta w zakolu skalnego wyrobiska. Wielkość tych skał i głucha cisza, zrobiły na nas ogromne wrażenie.  
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Z jednej skałki zrobiliśmy bardzo wygodny stolik na śniadanie, 
 
 
a z drugiej krzesełko. Dopiero później spostrzegłam na jakim szlachetnym kruszcu siedziałam.
 
 
Po śniadaniu siedziałam i podziwiałam widoki. Natomiast mąż dostał niesamowitego wigoru i wypatrzył sobie jakąś jaskinię nad głową i postanowił się do niej dostać. Stwierdził, że do odważnych świat należy i zaczął się wspinać po stromym zboczu. Na nic się zdały moje protesty i jęki, że droga jest niebezpieczna i w każdej chwili może zjechać po śliskich liściach. Krzyknął tylko, że "każda droga nie jest prosta, ale ma początek, sens i koniec". Mądrala, chyba za często czyta mojego bloga :).  
Połknął bakcyla robienia fajnych fotek i nie mogłam go powstrzymać.
 
 
 

Jaskinia okazała się niewielka jamą, ale dzięki jego zdjęciom i ja mogłam zobaczyć ją z bliska.









 
 
 
Mój himen stracił trochę wigoru, kiedy się okazało, że zejść jest o wiele trudnej. Zjechał niemalże na tyłku, ale na szczęście w całości i wyciągnął z kieszeni garść kryształków, które zebrał na górze. Dumny był z siebie, jak rycerz, który dla swojej księżniczki zabił smoka :).
 
 
 
 
 
 Byłam przestraszona, że ten zjazd z góry może się źle skończyć. Jednak wiem, że i tak bym go nie powstrzymała, a najchętniej poszła w jego ślady. Najciekawsze bowiem mieści się za zamkniętymi drzwiami, w jaskiniach, tunelach i bocznych drogach.
Ostatni rzut oka na stary kamieniołom i ruszamy dalej, a opowieść o tym co było dalej, nastąpi :)